niedziela, 17 listopada 2013

Amor Amor, forbidden kiss

 i jeszcze dajcie mi chwilę na krótkie podsumowanie tego oczekiwania na zimę... 

jest chłodno, na drzewach nie ma już liści, a we mnie grają gorące emocje, pragnienie miliona buziaków i czegoś zakazanego...

zapach jak smak waty cukrowej na potajemnej randce, słodki jak oczekiwanie na zakazany pocałunek, i w końcu silny, mocny, zdecydowany... 

taki jest forbidden kiss, ogrzewa zmysły, kiedy dookoła szaleje śnieżna zamieć...
będzie mój
już wkrótce...

Nuty zapachowe:
nuta głowy: mandarynka, grejpfrut, różowy pieprz
nuta serca: kawa, frangipani
nuta bazy: białe piżmo, wanilia

Tort orzechowo-rodzynkowy z rumem

wygląda tak:




w środku - tu już w trakcie konsumpcji: 



Smak boski, a składniki i przepis prezentują się następująco:

CLARENA DERMO ROLLER, czyli o moich fazach na zmarszczki :-)

Przyznaję się, im bliżej trzydziestki tym większą mam fazę na zmarszczki. Co do zasady lubię swoją cerę, jest bardzo gładka, ale już pojawiają mi się pierwsze trwałe bruzdy mimiczne, w kącikach ust, od uśmiechu, oraz na czole - tzw. gniewki. 
Od wakacji próbowałam już różnych kremów do twarzy - hialuronowego od Eveline, Oliwkowego od Ziaji oraz zastrzyku hialuronowego od Soraya.

Niestety, nie zauważyłam po żadnym spektakularnego napięcia gniewków, lub bruzd przy ustach. Nie ukrywam, że trochę liczyłam na taki cud, na efekt wizualny, widoczny i trwały. Obawiam się jednak, że takie zmiany nie są już do cofnięcia, czas leci nieubłagalnie i nie da się go cofnąć. Ja założyłam sobie, że w wieku 40-kilku lat będę wyglądała jak Małgorzata Kożuchowska, a w wieku 60 kilku - jak Kora Jackowska. Obydwie Panie są szalenie zadbane, nowoczesne; a jeśli chodzi o buźkę Kożuchowskiej, to w ogóle nie zdradza jej wieku. Chciałabym tak wyglądać za te 10 lat. 

Szukając w sieci idealnego kremu na zmarszczki trafiłam na Face Roller od Clareny.



Face Roller System składa się z ruchomego wałka zakończonego mikroigiełkami oraz ergonomicznej estetycznej rączki.
Całość zapakowana jest w eleganckim sterylnym opakowaniu.

Z bliska igiełki wyglądają tak:


Nie są drobne aż tak bardzo, żeby wbijać się w głęboką warstwę skóry. Masują jednak całą twarz i stymulują odnowę komórkową.

Kilka słów od producenta:

"Mikronakłucia pobudzają procesy odnowy skóry,  pomagają dotrzeć substancjom aktywnym w głąb skóry, odbudować je oraz odżywić. Terapia mikroigłowa przy użyciu Face Roller System pobudza regenerację włókien kolagenowych i elastynowych. Efektem jest kilkusetkrotnie lepsza penetracja od zwykłej aplikacji na skórę składników aktywnych.

Regularnie stosowana kuracja działa przeciwzmarszczkowo, ujędrniająco, napinająco oraz redukuje blizny i przebarwienia."


Dane techniczne:
Liczba igieł: 540 szt.
Rozmieszczenie: 60 igieł na 9 dyskach
Materiał: stal tytanowa
Grubość igieł: 0,50mm

Cóż mogę powiedzieć od siebie?
Otóż ten roller jest przeznaczony do użytku domowego. Nie można więc zrobić sobie nim krzywdy. Ja używałam go już dwa razy, za każdym razem na noc. Efekt jest widoczny rano następnego dnia - skóra jest wyraźnie napięta, zaróżowiona. Masuję nim twarz, powierzchnie na których tworzą się bruzdy mimiczne i tzw. "gniewki", szyję i trochę dekolt. Jednak po tygodniu pracy, piciu kawy, siedzeniu przed komputerem i piciu niewielkich ilości wody - śladu nie ma po zabiegu. Niestety o cerę trzeba też dbać od środka, czyli dużo pić wody, jeść warzywa, owoce, unikać kawy. Pomaga również regularne stosowanie oleju lnianego, który ma cudownie nawilżające skórę lignany i inne bezcenne związki organiczne, kwasy omega 3 i 6. W krótkim okresie więc, jeżeli chcemy mieć efekty, to poza zabiegiem bezwględnie powinniśmy dbać o dietę. 

W długim okresie... to powiem za pół roku. Liczę na to, że zmarszczki nie będą się ani pogłębiać, ani specjalnie powstawać. 

Może uważacie, że zanadto się przejmuję, że każda z nas będzie miała zmarszczki - okey, rozumiem to. Ale chciałabym mieć ich jak najmniej :-) i jeszcze przez chwilkę chciałabym pobyć młodziakiem! Jeszcze chciałabym odciąć dla siebie jakiś kupon :-) 
Liczę też na dobre geny - jedna babcia ma bardzo pomarszczoną buźkę, druga znacznie mniej - zobaczymy, jak to będzie ze mną. Aczkolwiek uważam, że po 40tce kobiety mogą sobie spokojnie pozwolić na zabiegi upiększające, w tym toskynę botulinową na tzw. "gniewki". Ja chyba niedługo założę taką własną prywatną skarbonkę...właśnie na ten cel :-) Dlaczego nie? Skoro medycyna estetyczna pozwala na takie zabiegi, to przy odrobinie umiaru i zdrowego rozsądku efekty mogą być całkiem przyjemne...

A wy, macie fazę na zmarszczki? Jaki macie stosunek do botoksu i innych zabiegów estetycznych?

Nowe pomadki i nowe lakiery - do nowych włosów :-)

Zmiana wizerunku jest baaaardzo przyjemna...ponieważ niesie za sobą konieczność niewielkiej wymiany kosmetyczki. Do tej pory w mojej kosmetyczce dominowały intensywne róże i fiolety:
Wśród nich od lewej:
1) śmietankowy róż od Essence, bardzo dziewczęcy, ale dość kiepsko się rozprowadza i wymaga uwagi przy aplikacji
2) lilac'owy Lime Crime, klasyk zza oceanu, szalenie nasycony, już niewielka ilość daje całkowite krycie
3) fioletowy róż od Oriflame, niegdyś mój ulubiony, jak na Oriflame bardzo ciekawy, niejednorodny kolor, ze złotym połyskiem, bardzo dobrze się rozprowadza,
4) fuksja od Lime Crime, w sumie dość rzadko używany, bardzo intensywny i bardzo długo się utrzymujący

Teraz stawiam na nudziaki, korale, pomarańcze i beże.
Taka zmiana jest bardzo przyjemna, ponieważ otwiera nowe możliwości kolorystyczne. Używam kolorów, których nie używałam nigdy wcześniej:
Od lewej
1 i 2, Catrice, odpowiednio 010 i 190, czyli nudziakowy beż i róż. Piękna klasyka w stylu Michelle Williams, dobrze się rozprowadza i to chyba najlepsze do tej pory nudziaki, jakie miałam
3 - Bell, dobra polska firma, kolor jest mandarynkowy, niezbyt często go używam - bardziej pasuje mi na lato
4 - najnowszy nabytek od Maybelline, koralowy - bardzo ładny kolor, wolałabym, żeby był bardziej kremowy i kryjący, a pomadka jest dość wilgotna, daje efekt tafli, ale kolor wsiąka w usta i dość długo się utrzymuje.


Podobnie z lakierami, ostatnio używam głównie koralowego Adosa i pomarańczowego Inglota:
Ados jest okey, ale przy zbyt grubej warstwie niestety się zapowietrza - pamiętam z dzieciństwa swoje pierwsze lakiery Ados we fluorescencyjnych kolorach, również się zapowietrzały. Drogi Adosie, zrób coś z bąbelkami powietrza. Kolor jednak jest piękny. Koralowy.

Inglot bez zastrzeżeń, jak to Inglot - często rozbielam go białym lakierem, staje się wtedy pastelowo-brzoskwiniowy.

Na uwagę zasługuje również utwardzacz i nabłyszczacz od Golden Rose, jako konkurencja dla Sephory, o której pisałam TU.
Obydwa lakiery mają swoje wady i zalety. Ten od Golden Rose nie pęka, ale nie daje tak wysokiego połysku jak Sephora. Coś za coś - albo trwałość, albo efekt zamarzniętej tafli wody.

Tak się prezentują moje nowości w listopadzie. Jeśli miałabym wybrać absolutnego faworyta, byłyby to nudziaki od Catrice - nie do zastąpienia dla każdej dziewczyny, której zależy na delikatności i naturalności :-)

I jeszcze, w ramach post scriptum, rozświetlacz, zakupiony wczoraj, świeżak, ale pasuje kolorystycznie i w tygodniu postaram się zrobić kilka zdjęć z jego użyciem:

Daje piękny, satynowy połysk, bez świecących odpustowo drobinek.
 

Buziaki,
j. 

Historia moich włosów, czyli... dziesięć lat mniej, wersja domowa :-)

W zasadzie nie do końca pamiętam jaki mam naturalny kolor włosów. Pamiętam jedynie, że brwi zawsze miałam ciemniejsze od włosów - brwi były czarne, ale włosy raczej słowiańskie, brązowe, z tym że nie pamiętam, czy wpadały w złoty brąz, czy popielate. W rodzinie geny są zarówno z typu urody letniej (babcia i jej rodzina to popielate blondynki), zaś dziadek ze strony mamy był klasyczną zimą, o czarnej szczecinie i bladej jak śnieg twarzy. Ja osobiście  jestem zdania, że jestem miksem lata i zimy, raczej wyważonym, gdzieś pomiędzy, ponieważ skrajnie zimowe kolory nie do końca dobrze na mnie wyglądają. 

Przez wiekszą cześć swojego dorosłego życia włosy mam krótkie, z krótkimi przerwami na zapuszczanie włosów na księżniczkę :-D co zawsze kończyło się rozpaczliwie akcją "dawać nożyczki", dlatego, że włosów mam dużo i w długich zazwyczaj następuje efekt "lwiej grzywy". 
Wiele lat farbowałam włosy tylko i wyłącznie na czarno...aż do teraz. Nie wierzyłam po prostu, że mogę dobrze wyglądać w blondzie, odważyłam się dopiero w związku z chęcią zmiany wizerunku i odmłodzenia twarzy :-)

Tak było jeszcze rok temu. Różne wersje czarnych włosków. Daje to dużo możliwości jeśli chodzi o oczy - można je wtedy malować ile dusza zapragnie. Niestety, ciemne kolory zaczynają mnie postarzać i o ile nie przejmowałam się tym mając 22, 24 lata, o tyle teraz, dobiegając do trzydziestki, zaczyna mnie to nieco uwierać.

A teraz przygotujcie się na szoking:
No właśnie, jest różnica nie? Tak trochę jak w programie TLC "Dziesięć lat mniej..." :-) Spektakularny efekt zawdzięczam: inspiracji Michelle Williams (ma boską fryzurę i na niej się wzorowałam) oraz cudownym i niezastąpionym farbom INOA, miks odcienie 833 (jasny złoty blond) oraz 834 (jasny złoty blond miedziany). Wychodzi z tego miodowy blond, lśniący, piękny, satynowy, a koloryzacja bez amoniaku. Cudo. 

Uwielbiam farby INOA, kupuję je w sklepie www.wszystkodowlosow.pl, TUTAJ LINK BOSKIE INOA za bardzo przystępną cenę. Są bezzapachowe, zawierają olejki roślinne, nie szczypią w głowę nawet z wodą 9%. Mają bogatą paletę odcieni i wychodzą w zasadzie takie, jak na próbniku - jeszcze nigdy nie byłam zawiedziona. Uważam, że lepiej zainwestować w INOA, niż w drogeryjne farby - cena jeśli chodzi o L'oreal jest taka sama, a jakość nieporównywalnie lepsza. 

Jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to dobrze i dość gęsto nakładać farbę, a na koniec lekko ją "wzruszyć" przed spłukaniem, tj. polać odrobiną wody i jeszcze przemieszać na włosach. A tu  możecie zobaczyć moje ukochane tubeczki:


Chyba już bardziej nie muszę namawiać? Na koniec wkleję krótką opinię producenta: 
"Profesjonalna koloryzacja włosów dostępna w salonach fryzjerskich. Rewolucyjna technologia delikatnie otula włókno włosa wybranym pigmentem nie niszcząc jego struktury, pomaga zachować naturalną ochronną warstwę lipidową, zapewniając przy tym komfort skóry głowy.
Przy zastosowaniu koloryzacji Inoa rzadziej występuje uczucie swędzenia i pieczenia niż w przypadku tradycyjnych produktów do trwałej koloryzacji włosów. Kolor dłużej utrzymuje się na włosach, nie blaknie tak szybko jak po zastosowaniu innych farb do włosów. Nie zawiera amoniaku ani nie ma zapachu.
Koloryzacja Inoa to różnorodne możliwości kolorystyczne: odcienie precyzyjne i przewidywalne - od prawdziwych zimnych aż po żywe, świetliste i ciepłe; rozjaśnienie do trzech tonów, wyjątkowa jednolitość koloru, od nasad aż po końce; doskonałe pokrycie siwych włosów."

Listopad, romantycznie, chłodno, czekam na śnieg!

Cześć dziewczyny!

Jak widzicie, mam pewien problem z regularnością postów. Będę pisała co jakiś czas, bo łapki mnie swierzbią, a i kosmetyków przybywa, jak przystało na prawdziwą kosmetoholiczkę :-) Pochwalę się, że mimo przerwy jest mnie 8 kilo mniej, a jeszcze kilka przede mną. Myślę, że to duży sukces. Pewnie część z Was teraz uważa, że oto kolejny pulpet się odchudza publicznie - ok, Wasze prawo, tyle, że nie zachęcam malkontentów do czytania dalej...bo w tej przestrzeni ma być ciepło, motywująco, kobieco i zmiennie :-) Czyli totalnie kobieco. A nadwaga - no cóż, u mnie nierozerwalnie jest związana z emocjami...

Poza tym muszę jeszcze całkiem ogólnie przyznać, że uwielbiam jesień, i zimę. W tym roku wyjątkowo czekam na śnieg i nie zamierzam się smucić pluchą. Wręcz przeciwnie, uważam że zima jest romantyczna, można zaszyć się w domu pod kocykiem z ciepłą herbatką z cytrynką i imbirem, pójść z koleżanką na dobrą kawę, pomarzyć o tym, jak porywa nas Thor, np. do Nowego Jorku. Ogólnie ostatnio dużo marzę... trochę uciekam z planety Ziemia, trochę wracam, biegam na bieżni, nurkuję na basenie...i bardziej niż kiedykolwiek czuję się kobietą. Romantyczną kusicielką. Gdzieś w całym chaosie ostatniego roku, wydarzeniach, które w pewnym sensie mnie przerosły, powoli pojawia się nowa harmonia. Nowa równowaga.

Także dzisiaj nadrabiam, pokażę Wam caaaały listopad w zdjęciach, przedstawię moje ukochane kosmetyki, nowe odkrycia, a wśród postów m.in. zobaczycie:
- historia moich włosów, czyli o farbach INOA, które kocham i o farbach w ogóle
- moje pomadki - róże i beże
- Clarena dermo roller do terapii mikroigłowej - czyli co myślę o kosmetyce estetycznej i jakie mam plany
- moje nowe lakiery
- moje perfumowe pragnienia i zimowe skojarzenia z nimi

Będzie także kulinarnie, o mojej diecie, miłości do słodyczy oraz torcie orzechowo-rodzynkowym z rumem. 

Zapraszam do czytania i komentowania! 

J.

niedziela, 6 października 2013

Sutasz - moje odkrycie, a może nawet zalążek pasji?

Jeszcze będzie dzisiaj post o sutaszu. 
Pewnie zastanawiacie się, dlaczego we wrześniu mało pisałam na blogu - otóż, jest to spowodowane dwoma rzeczami. 
Po pierwsze primo, trzy razy w tygodniu chodzę na aeroby - bieżnia, orbitrek, rowerki, basen. Mam nadzieję, że walczę z wagą ostatni raz w życiu i jak tylko odkryje tajny sposób na jej utrzymanie, dam znać w poście. 

Po drugie primo, odkryłam w końcu, czym, poza blogowaniem, mogłabym się zająć w te weekendy, kiedy M. się dokształca. Do tej pory bowiem całe życie kręciło się z M i wokół M., a jak poszedł do szkoły nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Wokół sutaszu moje myśli orbitowały już w zeszłym roku, ale jakoś zabrakło mi wiary, że mogłabym spróbować. Tym razem wiary mi nie zabrakło:



Także wieczorami próbuję swoich sił w sutaszu. Wizja możliwości tworzenia kolczyków, które kocham i kupuję pasjami od podlotka, których posiadam kilka pudełek, jest niezwykle kusząca. Jeżeli szukacie zajęcia na długie, zimowe wieczory i macie w sobie iskrę twórczą - dacie radę! Koraliki do sutaszu zamawiałam ze sklepu www.korallo.pl, ale tych sklepów w sieci jest mnóstwo i trudno się powstrzymać, jak już zacznie się zamawiać błyskotki.... 

Mam jednak mocne postanowienie, że wpisy na blogu pojawiały się będą przynajmniej raz w tygodniu. Szykuję dla Was posta o wszystkich wcieleniach moich włosów (obecnie przerabiam kolejną już fryzurę i 3 kolor) oraz recenzję kremów do twarzy Ziaja z oliwką, oraz greckiego wynalazku, również z oliwą z oliwek. 

Także zaglądajcie do mnie, motywujcie mnie i piszcie, o czym chciałybyście przeczytać na blogu? 

całuję, 
wasza pchła szachrajka 


17.11.2013 updejt, czyli dlaczego nie piszę bloga - oto foty:


krótko mówiąc, kiedy nie piszę, tworzę biżuterię, a kiedy nie tworzę biżuterii, piszę :-) Może kiedyś nauczę się rozdwajać :-) 


 

Sos z grzybów sezonowych

Cześć dziewczyny!

Lubicie zbierać grzyby? Ja uwielbiam zbierać, można chyba powiedzieć nawet, że mam instynkt zbieracza. Zawsze wejdę w najgorsze chaszcze, byle by tylko tego grzyba dorwać:-) Kiedy byłam mała, co sierpień jeździłam na grzyby z dziadkiem, i być może dorabiam sobie właśnie jakąś miłą teorię, ale mam wrażenie, że to dzięki temu wiem, gdzie ich szukać. Dziadek zawsze tłumaczył mi, gdzie jakiego grzybka można znaleźć i zawsze wracaliśmy z pełnymi koszykami. Potem nikt tych grzybów nie chciał od dziadka brać, bo już każdy z rodziny miał w domu kilka toreb suszonych grzybów.

Ja sama wolę grzyby zbierać, niż jeść - zdecydowanie nie jestem nauczona jedzenia grzybów,
za to mój małżon a i owszem. Dlatego z wczorajszych zbiorów wyczarowałam sos maślakowo-podgrzybkowy, na który przepis znajdziecie pod zdjęciami naszych łowów:

tutaj możecie podziwiać koszyk grzybów w jesiennym słonku...



SOS Z GRZYBÓW SEZONOWYCH

Piszę w nazwie przepisu że sos z grzybów sezonowych, dlatego, że samo jego wykonanie jest proste
i można je zastosować nie tylko do maślaków i podgrzybków, ale również do rydzy, prawdziwków, pieczarek w sumie też. Tylko w przypadku pieczarek zrezygnowałabym z pierwszej czynności, która jest obowiązkowa przy grzybach zbieranych w lesie, tj. obgotowanie w wodzie ok. 15 minut, żeby puściły ewentualne toksyny.

Po obgotowaniu w wodzie, odcedzamy nasze grzybki. W garnku rozpuszczamy ok. 3-4 łyżki masła,
i wrzucamy na 5-10 minut grzyby żeby nabrały smaku i poddusiły się na maśle. Następnie zalewamy mlekiem (ja miałam 1,5%) tak, żeby prawie zakryło grzyby i dusimy ok. 20 minut. W międzyczasie rozrabiamy 2-3 łyżki stołowe mąki z wodą, dodajemy do tej mieszanki ok. 300 ml śmietany 18%, mieszamy na jednolitą masę, i na sam koniec wlewamy delikatnie do grzybów zdjętych z ognia, mieszając aż nieco zgęstnieje. Jak zgęstnieje, włączamy znowu palnik i cały czas mieszamy przez 5 minut, solimy i pieprzymy do smaku.

Polecam ten sos do mięsa saute, do wieprzowiny i do ziemniaków.


poniedziałek, 23 września 2013

Wakacyjne łowy kosmetyczne, czyli jak na urlopie nastawiłam się na egzotyczne kosmetyki...

Witam wszystkich! 

Jeszcze trochę raczkuję w kwestiach blogowych, ale już dzięki podpowiedziom pojawiła się zakładka, gdzie można kliknąć, jeśli się by chciało poobserwować, do czego zachęcam. 

A tymczasem chciałabym podzielić się z Wami moimi kosmetycznymi przemyśleniami z wakacji. Otóż, celem regeneracji po wyczerpującej pracy i niezliczonych latach bez wakacji :-) wyjeżdżawszy na nie, założyłam, że będę szukała kosmetycznych inspiracji. Wypadło na Turcję, więc miałam nadzieję, po pierwsze primo, że: 
1. trafię na farbę do włosów w odcieniu rudym, ale nie realizowanym przez czerwienie (czyli w numeracji raczej 743, 704, a nie 566, 755), dodatkowo dostosowaną do Tureckiego włosa, czyli mocniejszą; 

po drugie primo, że
2. trafię na tanie kosmetyki, bo naród turecki ubogi, a Turczynki, podobne z urody do np. Egipcjanek, lubią się malować, zwłaszcza oczy - zatem liczyłam na cienie do oczu w intensywnych kolorach. 

A TU ZONK. 

Wszystkie farby do włosów miały właśnie szóstki w cyferkach je opisujących, czyli wyczarowałyby z rudej mej czupryny czerwone włosy a'la Rihanna, a kosmetyków Tureckich - nie znalazłam wcale... 

Za to, zarówno w Turcji jak i podczas wycieczki po Rodos, znalazłam...




tutaj aż po 10 lir tureckich, ale nie przejmujcie się, to kosmiczna cena w kiosku przy plaży! W normalnym sklepie kosztowały ok 2 lir. A poniżej w Grecji, po 3,50 euro. 

Niesamowite, nie? Człowiek jedzie na drugi koniec świata, chce poznać nieco egzotyki regionu, nastawia się na kosmetyczne łowy, a koniec końców maluje paznokcie lakierami Golden Rose zakupionymi w tureckim markecie Migros (grupa Tesco) - i to by było na tyle z marzeń o egzotycznych kosmetykach :-) 






niedziela, 22 września 2013

No to ruszamy w wieeeelki, wirtualny świat!

Cześć wszystkim,
melduję, że wróciłam z wakacji, a teraz, wypoczęta i w nowej fryzurze chciałabym przeprowadzić swój blogowy coming-out.

Zatem: witajcie wszyscy na moim blogu kulinarno-kosmetycznym i nie całkiem profesjonalnym! Będę pisała o kosmetykach, które skradły moje serce; postaram się regularnie umieszczać zdjęcia metamorfoz. Znajdziecie w nim również przepisy na kolorowe, smakowite dania i pewnie szczyptę romantyzmu - a co tam, niech będzie, że jestem romantyczką, bo czy wszystko musi być zawsze poważne?

Zapraszam do odwiedzania mnie. Jest to mój sieciowy debiut, mam nadzieję, że pomożecie mi zrozumieć zasady działania takich blogów w internecie i wesprzecie podczas ataku trolli.

Mam nadzieję, że każda otwarta dusza, dość liberalna i trochę szalona, znajdzie tu dla siebie coś ciekawego.

Witajcie!


niedziela, 1 września 2013

Kulinarne zakończenie sierpnia: rolada biszkoptowa

Cześć dziewczyny,

uwzięłam się na tę roladę biszkoptową, nie ma co :-) Faktycznie odkąd mężowej mamie podkradłam przepis robię ją najczęściej ze wszystkich ciast, nie powiem, że nie ku uciesze męża, który potrafi zjeść pół rolady na raz i żeby była pełna jasność, zupełnie tego po nim nie widać. 
W każdym razie wyczarowałam wczoraj roladę z malinami, była (i wciąż jest) pyszna, żałuję chwilami, że ja sama muszę się tak pilnować, bo być może razem z m. zjedlibyśmy na spółkę całą na raz:
Krem jest oczywiście na bazie mascarponu - ja kremu już nie słodzę, bo sam biszkopt jest słodki i galaretka (tym razem kiwi), malinki przełamują słodycz ciasta i delikatność kremu. Mniaaam....
 A poniżej możecie zobaczyć jak wygląda rolada po zwinięciu i przekrojeniu na pół - trochę pomarszczona na górze, ale w przyszłości pomyślę nad liftingiem dla niej:




Lakierowe love, czyli moich kilka lakierowych prób i błędów

Cześć dziewczyny!

Na początku wklejam zdjęcie lakieru Wibo, o który pytała Kasia.  Lakier kupiłam ubiegłej jesieni, jednak z niewiadomych dla mnie przyczyn wypróbowałam go dopiero teraz. Jest dobry, super komponuje się z turkusami, a bardziej kontrastujący i odważny efekt można uzyskać łącząc go z różem. 
 Obok Wibo jak widzicie stoi mój Gel Effect Sephory. Ma on i wady i zalety, co stwierdzam zużywszy już całą buteleczkę. Po pierwsze i przede wszystkim lakier cudownie nabłyszcza - efekt jest niesamowity, na paznokciu tworzy się jakby tafla lodu. Niestety, tafla lodu jest krucha i pęka np. pod wpływem uderzeń pazurkami w klawiaturę. Ja akurat w pracy siedzę non-stop nad klawiaturą, więc pęknięcia pojawiają się już pierwszego dnia. Chciałabym też, żeby był bardziej wydajny, chociaż być może to jest tak, że to ja maniakalnie używałam go przez te dwa ostatnie tygodnie. 
Pęknięcia po Gel Effect (i niewielkie podpowietrzenia) możecie zobaczyć na zdjęciach z mieszanym czerwono-bordowym frenczem: 

W kwestii idealnego frencza muszę jeszcze poćwiczyć, gdyż trzęsie mi się ręka przy malowaniu czubków paznokci i wychodzi to rożnie. O dziwo lepiej maluje mi się lewą ręką niż prawą - a jestem praworęczna. Dlatego wklejam tylko tę ładniejszą dłoń, czyli prawą, a jak się wyrobię (kiedyś....) to wkleję obie. Jak widzicie na zdjęciu, Gel Effect daje piękny błysk, ale nie jest to dokładnie tak samo idealny efekt żelowy jaki można uzyskać w salonie kosmetycznym lub u zaprzyjaźnionej koleżanki. 

A na koniec wklejam absolutny, stylizacyjny hit - nabyłam, za namową własnej, rodzonej rodzicielki zegarek Geneva - zamówiłyśmy na Gruponie jakieś dwa tygodnie temu. Zegarki rozeszły się jak świeże bułeczki, więc zakładam, że statystycznie, wśród czytających, może pojawić się ktoś, kto je również wtedy nabył? Nie pytam czy któraś z Was posiada jakąś swoją Genevkę, bo pewnie znowu odkryłam Amerykę i już cały naród je posiada, ale powiem Wam, że za 39.90 efekt jest niesamowity:

Z innych kwestii, w końcu wybieram się na wakacje i mam nadzieję, że odkryję na nich mnóstwo ciekawych kosmetyków. Relację zdam po powrocie, bo nie wiem jak będzie z dostępem do internetu, ale obiecuję robić zdjęcia wszelkich napotkanych nowości kosmetycznych i może skrobnę jakąś porządną recenzję. A jak wasze kosmetyczne wrażenia z wakacji? Czy jest jakiś kosmetyk, bez którego nie możecie się obejść?
 



piątek, 23 sierpnia 2013

landrynkowy piątek

Wiem, że dziewczyny, które pracują na żelu i akrylu robią czasami kolorowy frencz. Ja starałam się zrobić go zwykłymi lakierami - jak na pierwszy raz, to musicie mi wybaczyć, ręka mi się częsła.
Zauważyłam jednak niestety, że top coat w postaci gel-looku Sephory pęka mi nieustannie, nawet przy dwóch warstwach. W poniedziałek spróbuję położyć jedną warstwę i zobaczę, czy to wina lakieru, czy mojej pracy i walenia pazurkami w klawiaturę... Póki co obstawiam klawiaturę,
bo w blasku Sephory jestem zzzaaakochaaaana! Próbowałyście już tego lakieru? Też Wam pęka?

Buziaki! J.


Chocolate madness for summertime sadness...

To nie jest post dla odchudzających się! Długo kiełkowała we mnie wizja tego tortu. Wiedziałam, że na pewno będą wiśnie - wcześniej alkoholizowały się w słoiczku w lodówce. Ciasto, według prostego, prawie-biszkoptowego przepisu, miało być wg. pierwotnego planu nasączone Porto. Stanęło na wermucie - jest mniej rodzynkowy, bardziej owocowy. Obawiałam się też, czy uda mi się odpowiednio stopić czekoladę i czy uda mi się pokroić torcik na trzy części...Wyszło tak:


i już podaję przepis...


Ciasto
6 jaj i półtorej szklanki cukru pudru utrzeć na puszystą masę. Dodać dwie szklanki mąki, łyżkę proszku do pieczenia, 1/3 paczki dowolnego kakao. Dodać jeszcze 3 same żółtka i jeśli ciasto będzie za suche, ok. 4 łyżek oleju, ale nie więcej. Wymieszać tak, żeby masa była jednolita i przelać do małej tortownicy, uprzednio wysmarowanej masełkiem i obsypanej tartą bułką. 

Warstwa czekoladowa
Topimy 3 tabliczki czekolady - ja stopiłam w garnku ze stali, na około 4 łyżeczkach mleka. Szybko się stopi, a jak tak się stanie, dodajemy 2 żółtka i jeszcze chwilę parujemy na małym ogniu, coby Salmonellę wybić. W międzyczasie wyjmujemy ze słoika pijane wiśnie i odciskamy łapami lub czym bądź. Odcedzone wiśnie wkładamy do garnka z płynną czekoladą, mieszamy, próbujemy, chrząkamy z zadowoleniem i odstawiamy z ognia. 

W międzyczasie kończymy się modlić za ciasto, czy wyrośnie. Wyjmujemy z piekarnika, żeby ostygło. Moje ciasto w tortownicy bardzo urosło do góry w szpic, więc musiałam ściąć mu taki jakby kapturek. Jak ostygnie, długim ostrym nożem dzielimy na trzy części, przekrajamy. 

Warstwa wiśniowa: tutaj tym razem łatwizna, bo dżem wiśniowy łowicz, ale next time pokombinuję coś z konfiturą wiśniową.

Wyciągamy z lodówki wermut, odkręcamy, sprawdzamy czy jest dobry, z zadowoleniem stwierdzamy, że bardzo i wlewamy sobie całą szklankę...Następnie nasączamy dolny blat najmniej, środkowy najwięcej i górny - średnio. Na dolny blat wykładamy lekko już przestudzoną masę czekoladową z wiśniami, przykrywamy kolejnym blatem. Nasączamy kolejny blat porządnie wermutem, wygrzebujemy resztkę czekolady z garnka i smarujemy płaską warstwę. Na to wykładamy dżem, przykrywamy kolejnym blatem, który na koniec również nieźle nasączamy, myśląc o tym, że w dniu spożycia ciasta raczej nie wsiądziemy za kółko... Na koniec wszystko polewamy czystą, roztopioną czekoladą - ja zużyłam kolejne 2 tabliczki czekolady i dekorujemy wg. uznania.

Zdjęć bałaganu, jaki moja radosna twórczość poczyniła w kuchni, nie zrobiłam, ale wkleję kilka fotek całego procesu - poniżej widać warstwę wiśniowego dżemu i kryjącą się pod nią kremową warstwę czekoladową z pijanymi wiśniami...

Na zakończenie dodam tylko, że tort przygotowałam na jutrzejsze imieniny mojego brata i nie bardzo jeszcze wiem, jak powiedzieć mężowi, że raczej jutro albo nie powinnam prowadzić, albo jeść tego torta...za to polecam go od czasu do czasu, na poprawę nastroju, bo jak wiadomo, kakao to silny antydepresant :-) 

całuję! 
J.

PS. Acha! Na koniec miało być jeszcze romantyczne odniesienie do tytułu posta. A że wakacje powoli się kończą, może jakieś wakacyjne romanse wraz z nimi, to kliknijcie linka do tej niesamowicie nastrojowej piosenki: 


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Death by chocolate on Saturday!

A tutaj wydrylowane świeże wiśnie moczą się w wodzie ognistej - na sobotnią imprezę imieninową planuję po raz pierwszy zrobić tort, który, kierując się smakiem, jaki chciałabym uzyskać, nazywam wstępnie Death by Chocolate... Będzie to coś między czarnym lasem a torcikiem węgierskim, jedynym kwaśnym, intensywnym smakiem będą wiśnie! Trzymajcie kciuki.

Na marginesie dodam, że uwielbiam czekoladę, zwłaszcza belgijską... i naprawdę muszę się baaardzo, baaaaaardzo hamować, żeby nie zjeść całej tabliczki :-)

Pazury, pazurki...

Cześć!
Ostatnio był u mnie w użyciu lakier utwardzający Sephory Gel Effect. Więcej o całej serii lakierów możecie przeczytać tutaj:http://www.sephora.pl/pl/cid34831/intensywne+lakiery+nawierzchniowe.html. Narazie testowałam tylko Gel Effect. Nałożyłam go na czerwony lakier firmy Eveline. Dzięki utwardzeniu lakier wytrzymał 3 dni bez uszczerbku - w tym szaleństwa sobotniego wesela. Pięknie błyszczał przy dwóch warstwach utwardzacza.



Niestety w niedzielę wieczorem chciałam odświeżyć look, położyłam trzecią warstwę nabłyszczacza...a ta, podczas intensywnego kontaktu z klawiaturą...popękała! Także dziewczyny, dwie warstwy max.

Pewnie już trochę wyszły z mody, ale ja po raz pierwszy w ubiegłym tygodniu zrobiłam sobie cracking nails... Fajnie wyszło, na sam koniec wykończyłam właśnie lakierem Gel Effect Sephory - niestety nałożyłam za dużo i miejscami również miałam pęknięcia:


Ogólnie lakier Sephory oceniam bardzo wysoko. Mimo niedogodności przy nałożeniu zbyt dużej ilości lakieru na płytkę, wspaniale on utwardza paznokcie i nabłyszcza. Zdecydowanie jest to najlepszy utwardzacz-nabłyszczacz jaki miałam do tej pory i mogę go polecić z czystym sumieniem...
A Wy próbowałyście już ten lakier? Jak Wasze wrażenia?

Całuję, J.

sobota, 10 sierpnia 2013

Dzisiaj trzynastka, jutro...trzydziestka...


Dzisiaj będzie egzystencjalnie o urodzie i kompleksach. Macie kompleksy? Ja miewam, kiedy mam gorsze dni. Czasami po prostu wstaję lewą nogą z łóżka i wtedy bez znaczenia, ile razy będę się rano przebierać – w niczym nie będę się komfortowo czuć. Mam jednak też lepsze dni, wtedy jestem boginią seksu i jestem bardzo pewna siebie.
Moja przygoda z kosmetykami zaczęła się właśnie chyba jednego z takich gorszych dni. Moja mama mówi np. że już w ósmej klasie podstawówki trudno było mnie zmusić do zmycia czarnych kresek z oczu. Malowałyście się już, mając 14 lat? Ja uparcie malowałam oczy. W podstawówce jeszcze nie mogłyśmy poszaleć, ale pamiętam, że w liceum miałam już pierwszy puder, róż w odcieniu brzoskwiniowo-złotym, tusz do rzęs i dwie pomadki w odcieniu czerwieni. Przed maturą nauczyłam się aplikować cienie do oczu i zaczęłam eksperymentować z włosami. Metodą prób i błędów, od włosów długich po łopatki, do ramion, do brody, w końcu stanęło na tym, że najkorzystniej czuję się w krótkich. I faktycznie, znaczną część swojego dorosłego życia mam włosy krótkie (z krótkimi wyjątkami na kończące się fiaskiem próby zapuszczenia). Różne bywały tego efekty – ale w końcu po wielu latach prób, przetestowaniu dosłownie na własnej skórze setek kosmetyków (przerabiałam na studiach chyba wszystkie możliwe podkłady i pudry) wyrobiłam się. Tak, to chyba najwłaściwsze słowo.
Oglądałam wczoraj fajny film, „dzisiaj trzynastka, jutro trzydziestka”.





 Film pokazywał kompleksy trzynastoletniej dziewczyny, która pragnie być idealna, pragnie wyglądać jak kobiety z okładek magazynów modowych, ale nie umie się w taki sposób ubrać ani umalować, nie ma też fizycznych warunków modelki. I ona w tym filmie chce być trzydziestką, piękną, zwiewną „flirty thirty”. Magiczny pyłek przenosi ją w świat trzydziestolatek – i po krótkiej chwili ma dość i chce wracać do dawnych, młodszych lat. To bardzo prosty film, przyjemna, sobotnio-wieczorna fabuła, ale jakże wiele prawdy – ja też byłam kiedyś pełnym kompleksów podlotkiem, nie wiedziałam jak się umalować, uważałam, że koledzy z klasy są niedorozwinięci, kochałam się Jasonie Priestley z Beverly Hills 90210. Byłam totalnie klasyczną nastolatką. I słuchajcie, mam dziś o zgrozo 28 lat i udało mi się przez te wszystkie lata wyrobić swoją markę, swój styl – mimo, że nadal nie mam fizycznych warunków modelki (za to mam miseczkę D), mimo, że nie mam włosów do pasa (a o takich marzyłam jako podlotek). Ale czuję się ze sobą dobrze – co do zasady dobrze, pomijając PMS i inne babskie nieszczęścia.
Inne spojrzenie na siebie dało mi jeszcze coś – umiem dostrzec piękno w każdym człowieku, kobiecie czy mężczyźnie. Widzę osobę i wiem, co mogłaby jeszcze dla siebie zrobić. Bardzo często zmieniłabym kolor włosów, styl ubierania się. Naprawdę już odrobina makijażu potrafi odmienić kobiecą twarz – zawsze to powtarzałam swojej mamie, która w zasadzie prawie wcale się nie maluje. To nie przesada powiedzieć, że każdy człowiek jest piękny. Piękno jest w każdym z nas. Trzeba je tylko odpowiednio podkreślić lub wydobyć.
A wy? Pamiętacie swoje potyczki z makijażem jako nastolatki?